Poniższy tekst ukazał się w zielonogórskim wydaniu Gazety Wyborczej 6 grudnia 2019 roku

Wiadomości z Zielonej Góry

Miłość w Zielonej Górze w czasach Zastalu i PGR-ów [ROZMOWA]

Rozmawiał Filip Ziarek

6 grudnia 2019 | 06:31

Pamiętam, jak na moim zielonogórskim podwórku kilkuletnim dzieciom wpajano zasadę odpowiadania na wszystkie pytania nieznajomych słowami „nie wiem” – opowiada Halina Grochowska, autorka powieści „Poprawiny”.

Pisarka Halina Grochowska urodziła się w Zielonej Górze w 1952 r. W swoim rodzinnym mieście spędziła pierwsze 20 lat życia. Wyprowadziła się na Śląsk, pracowała w Hucie Katowice oraz jako nauczycielka w Jaśle. Gdy przeszła na emeryturę, zamieszkała pod Siedlcami na Mazowszu. Do tej pory wydała trzy książki: „Pokłon” (2013), „Poklask” (2015) i „Poprawiny” (2018). W tej ostatniej, nagrodzonej Wawrzynem Lubuskim, bohaterką jest dziewczyna, która szuka szczęścia w Zielonej Górze. PRL, lata 70. i 80., wcześniej dekada Gierka, potem strajki i wybuch „Solidarności”. I codzienne życie.

Rozmowa z Haliną Grochowską.

Filip Ziarek: Poświęca pani dużo czasu na pisanie?

Halina Grochowska: O wiele mniej, niżbym chciała. Mąż jeszcze pracuje. Do tego prawie hektarowe gospodarstwo i babcine zobowiązanie, że w razie potrzeby, np. kataru któregoś z wnucząt, czym prędzej jadę do nich.Bywa, że wstaję od klawiatury, żeby na chwilę odetchnąć i zrobić coś koło domu. Zanim zrobię jedno, drugie i trzecie, mija kilka godzin i jest wieczór.

Pisać zaczęła pani dopiero na emeryturze.

– Bo wreszcie mogłam zabrać się do pisania, od dawna o tym marzyłam. Nie było już konieczności mojego gonienia za groszem. Dochody moich dzieci stały się na tyle wysokie, że uznałam, że mogę zaryzykować podjęcie z założenia niepłatnego, planowanego na miesiące i lata zajęcia.

Po przejściu na emeryturę zyskuje się dużą swobodę wypowiedzi. Nie ma już obawy, że wyrażone słowem pisanym poglądy i wynurzenia nie spodobają się szefostwu i zaszkodzą w pracy.

Jesień życia to dobry czas na twórczość?

– Mam skojarzenie z jesiennymi pracami w ogrodzie. Właśnie teraz, w listopadzie, kiedy już większość warzyw skończyła na stole albo w piwnicy, wyrastają z niezgrabnych, zdawałoby się, niewydarzonych badyli maleńkie główki brukselki. Podobnie wspomniani przez pana światowej sławy twórcy. Malarze, rzeźbiarze, kompozytorzy, poeci, pisarze, którzy dopiero w jesieni życia pokazali światu najsmaczniejsze owoce swojego istnienia. Właśnie wtedy, kiedy już nikt się po nich żadnego sukcesu nie spodziewał…

Miałam ochotę opowiedzenia i wykrzyczenia światu o wszystkim, co było dla mnie niezrozumiałe i bulwersujące z dzieciństwa i młodości, a co było zalukrowane i pominięte w literaturze czy filmie tamtych czasów. Uprzedzam z góry swoich czytelników o tym, że te fragmenty moich książek, które wydadzą się bardzo ponure i bulwersujące, akurat odzwierciedlają prawdę.

Jaką?

– Daleko idącą przemoc wobec kobiet i dzieci, brak szacunku wobec własności publicznej, brak zaufania do jakiejkolwiek władzy. Mało kto pamięta, że w latach powojennych przywołanych w „Pokłonie” i „Poklasku” jedynym sposobem na zapomnienie o smutkach było upijanie się. Natomiast podstawową metodą wychowawczą – używanie poniemieckiej dyscypliny, paska czy nawet rzemienia.

Pamiętam, jak na moim zielonogórskim podwórku kilkuletnim dzieciom wpajano zasadę odpowiadania na wszystkie pytania nieznajomych słowami „nie wiem”. Później skojarzyłam sobie, że prawie w każdym domu chowano sekrety, których wyjawienie mogło przynieść więzienie i represje.

To były niebezpieczne czasy…

– I dziwne czasy! Długo dociekałam, dlaczego zupełnie inteligentna i przytomna osoba z tamtych czasów wygłaszała następujące słowa: „Mojego tatusia Stalin kazał zastrzelić, bo był bogaty. Wtedy trzeba było bogatych pozabijać, żeby wprowadzić sprawiedliwość i bogactwa rozdać biednym”.

To objaw wyparcia strasznych wspomnień, strachu i indoktrynowania. Po przeczytaniu kilku pozycji i obejrzeniu filmów dokumentalnych ze wspomnieniami i relacjami osób skrzywdzonych przez stalinizm i faszyzm zdałam sobie sprawę, jakie mechanizmy obronne wytwarza nasza dusza, żeby można było po ciężkich przejściach wrócić do spokojnego życia.

Mamy trzy książki pani autorstwa. Najnowsza z nich dała Lubuskiego Wawrzyna.

– To mnie uskrzydliło, dodało dużo energii do dalszej pracy. Statuetką jest przepiękne, umieszczone na podstawce pióro. Wyobrażam sobie, że pochodzi od skrzydła, które powinno unieść. To skrzydło anioła nazwanego „Weną”.

W „Poprawinach” przenosimy się do Zielonej Góry lat 80. i Łagowa.

– Moje obydwie poprzednie książki zostały napisane na podstawie doświadczeń z dzieciństwa i młodości, które spędziłam w Zielonej Górze. Gdy byłam 20-latką, przeniosłam się na Śląsk.

Chcąc nie chcąc, zawsze powracam do moich wspomnień stamtąd. Gdy przypominam sobie najbardziej bulwersujące chwile z mojego życia, które przez pisanie chcę sobie przypomnieć, to zawsze wracam do Zielonej Góry. Ciągle do nich powracam.

Przeniosłam swoje doświadczenia z Huty Katowickiej, w której przez lata pracowałam, na te miejsca. Można powiedzieć, że chwile, które przeżyli bohaterowie z Zuzanną na czele, to te z mojego życia. Żaby z płetwami, obiekt westchnień dziewcząt na obozie pracowniczym w Łagowie, też pojawiły się w moim życiu. Jest zielonogórski Zastal i losy jego pracowników. Jest też Polska Wełna i nowosolski Dozamet. O tym, jak się tam pracowało, o czym rozmawiali pracownicy w tamtych czasach, wiem z relacji znajomych.

Wspomina pani m.in. o wydarzeniach zielonogórskich z 1960 r.

– Pamiętam palące się auta, ludzi, którzy zbierali się tam przeciwko władzy. Ale o tym chciałabym napisać w przyszłości.

W powieści widać silny kontrast między wsią a miastem.

– Przedstawiłam Polskę Ludową w PGR. Postawę, że państwowe to nasze. Miałam dużo do czynienia z osobami pochodzenia wiejskiego, z typowymi dla wsi nawykami i postawami. Bo musi być zrobione, na czas i dokładnie. Solidność, słowność czy odpowiedzialność były obce miastowym cwaniakom. Na wiosce dziecko od małego wiedziało, że praca musi być zrobiona i tyle.

PGR dla miastowych był przekleństwem. O ludziach, którzy tam pracowali, mówiono z pogardą, to wszystko jest w „Poprawinach”. I te osoby pamiętają o tym do teraz. Na spotkaniu autorskim w Nowej Soli, gdy mówiłam o rozkułaczaniu, jedna osoba się rozpłakała. Typowym podejściem aktywistów komunistycznych po wojnie było zmuszanie rolników, żeby wstąpili do spółdzielni. To była prymitywna przemoc. Ludzie powojenni nie znali się na psychologii, nie byli w stanie się przeciwstawić.

Czytam w książce: „Ktoś życzliwy poradził jej zatrudnić się w Zielonej Górze w zakładzie włókienniczym Polska Wełna posiadającym przyzakładowy żłobek i przedszkole. Dojechała do miasta o godzinie czwartej rano. Na dworcowej poczekalni znalazła ławeczkę, na której usnęła z dzieckiem w ręku. Z pieniędzy jej nie okradli, bo trzymała je głęboko pod koszulą, ale bułki i śliczna wełniana chusta do otulenia się zniknęły”.

– Jeżeli trzeba było wytłumaczyć pustki na sklepowych półkach, zwalano winę na wieś. Że kułacy kradną żywność, że chowają ją dla siebie. I odwrotnie. Na wsi rozumiano, że miastowi mają łatwą pracę, bo siedzą w biurze. Na wsi w mojej okolicy do teraz mówią, że praca biurowa to żadna praca. Przecież siedzą tam po osiem godzin. Wiejscy zazdroszczą płatnych urlopów, wolnych niedziel, świąt i chorobowego. Ci, którzy mają gospodarstwo, nie mogą sobie na to pozwolić. Muszą dopilnować wszystkiego niezależnie od dnia.

Pewnego razu próbowałam wytłumaczyć pewnej kobiecie, że najlżejszą pracą w mieście jest sprzątanie, bo się nie odpowiada, nie myśli, w głowie się nie kręci. Pani bardzo się zdziwiła.

Fragment „Poprawin”, rozmowa w autobusie o wsi i mieście, również byłaby aktualna dzisiaj. Gdy odwiedzają mnie znajomi z miasta, zachwycają się pięknymi, pachnącymi kwiatami czy smakiem pysznej zupy z warzyw bez chemii rosnących w przydomowym ogródku. Ale nie widzą tego, ile godzin trzeba poświęcić, żeby to wszystko mieć.

Poznajemy losy małżeństwa zielonogórzanki Zuzanny, pracownicy Zastalu, i inżyniera ze wsi, Józka.

– Widzimy, jak Zuzanna powoli dojrzewa, odnajduje wybranka swojego serca pochodzącego ze wsi. Zakompleksiona dziewczyna wybrała go na swojego męża, miała pretekst, żeby pokazać światu, na kogo ją stać. Józek czasami jest nazywany dyrektorem, choć nim nie jest, lecz bywa. Szczególnie przeciwko jego małżeństwu z Zuzią jest jego matka, która nie akceptuje dziewczyny. Ta w jej mniemaniu ma dwie lewe ręce i nie jest materiałem na żonę dla jej syna. Czego mocny wyraz daje podczas kończącego książkę wesela.

Czy będą następne powieści?

– Tak, zamierzam dalej ciągnąć bardzo ciekawy wątek życia w PRL.

Dalej pozostaniemy w regionie lubuskim?

– Tego do końca nie wiem. Moja czwarta książka też będzie przedstawiała wydarzenia z zielonogórskiego podwórka. Ciągle uparcie wracam myślami do dzieciństwa i młodości.

Z tęsknotą śledziłam spacer winiarski śladami Matyldy, bohaterki książki „Winne miasto” Zofii Mąkosy. Trasą, którą sama wydeptywałam 50 lat temu.

Z drugiej strony na Podlasiu z roku na rok mam coraz więcej przyjaciół, coraz lepiej znam te tereny i dorastam do tego, żeby były one tłem mojej piątej książki.

W numerze 40 (1148) 2019 tygodnika „Co słychać” ukazał się tekst Redaktora Naczelnego Zbigniewa Piątkowskiego a na You Tube fim.https://www.youtube.com/watch?v=M0p7iryyJhM&feature=share&f

Życie w dosycie

Tak więc spotkaliśmy się z powodu pisania, a szczególnie literackiego pisania, bo tutaj w Mińsku i w okolicach tych pisarzy i poetów nie za wiele. A jeśli  już piszą to się ukrywają. Halina Grochowska – Ślązaczka z urodzenia i Podlasianka z wyboru – miała marzenie o pisaniu od zawsze, choć rozsądni rodzice nakierowali ją na technikum, a później na politechnikę. Pracując w zawodzie elektryka cały czas myślała, kiedy wreszcie zacznie pisać…
Jako kobieta niezależna finansowo nie liczy na żaden zarobek. Może sobie pozwolić na ryzyko włożenia wysiłku bez zapłaty, choć miło byłoby coś  sprzedać.
Może te książki wzięły się z tej miłości? – Może coś w tym jest, ale na pewno wzięły się ze spokoju. Jeżeli ma się ważne problemy rozwiązane, to zacznie się pisać. Właśnie chodzi o pokój z własnym kluczykiem i święty spokój.
A co z weną? Twierdzi, że nic za darmo, bo wenę trzeba zdobyć. To nie jest żadna tajemnica. Na wenę potrzebny jest nawyk codziennej pracy – najlepiej o jednakowych godzinach w jednakowym miejscu i kilka tygodni przeganiania lenia, czyli siadania do pracy.
– Siadam, ale przejrzę sobie internet, zobaczę co w programie telewizyjnym, zobaczę to, może gdzieś zadzwonię… – wątpię w takie rozwiązanie.
– To są pułapki, sama w nie wpadam. Lepiej więc wszystko wyłączyć i pisać.

Pani Halina wydała trzy tomy powieści i wszystkie na P, czyli Pokłon, Poklask i Poprawiny. Tytuły nie są obojętne przede wszystkim semantycznie i znaczeniowo. W pierwszej oddała pokłon osobom, które były rodzicami od razu po wojnie i miały wyjątkowo ciężko.
Poklask to liceum okresu stalinowskiego, kiedy większy szacunek miało kółko studiowania życiorysów Bolesława Bieruta i Stalina niż kółko szachowe.
W Poprawinach zaś chciała dać satysfakcję czytelnikom, którzy bardzo często pytali się o dalsze losy wymienianej i w jednej i drugiej książce Zuzi. Więc trzecia część jest lekko romansowa, bo opisująca związek dziewczyny z miasta z chłopakiem z PGR-u.

Nie zamierza na tym przestać. W najbliższym planie ma dwie książki. Będzie pisała, choć się nie opłaca. Może dlatego, by poczuć wielką wewnętrzną  satysfakcję. Zwłaszcza wtedy, gdy ma kontakt z czytelnikami, którzy przeczytali i zrozumieli…

Miło rozmawiało się z Panią Redaktor Tygodnika Siedleckiego Anetą Abramowicz na temat nagrody dla powieści „Poprawiny” i trudów pisania po 60 – tym roku życia….Zobacz więcej

Wypowiedź Przewodniczącego Kapituły Konkursowej 25 Lubuskiego Wawrzynu Literackiego prof. Jerzego Madejskiego zamieszczona w pierwszym tegorocznym numerze Pegaza Lubuskiego może okazać się dla mojego pisania przełomowa. W powyższym numerze (str. 7) można przeczytać obszerny fragment nagrodzonych „Poprawin”.

Wiadomość o nagrodzie Lubuskiego Wawrzynu Literackiego ukazała się także w Gazecie Podlasia

ttp://www.siedlce-zwiedzanie.pl/ksiazki.htm



Pierwszy tekst poświęcony moim „Poprawinom” ukazał się w Gazecie Podlasia.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie Piątkowski-1024x582.jpg

http://prolibris.net.pl/recenzje/1129-pisarka-z-zielonej-gory

 Halina Grochowska, Poklask, Novae Res, Gdynia 2015, 294 s.

Przed wielu laty, kiedy poznałem młodziutką uczennicę technikum elektrycznego, idącą aleją Niepodległości, niewysoką, czarnowłosą, nie mogło mi nawet przyjść na myśl, że ta dziewczyna, trochę wtedy nieśmiała, za jakiś czas, kiedy to w jej życiu sporo się zmieni, zajmie się pisaniem prozy. I tak właśnie się stało. Bardzo mnie to zaskoczyło, a zarazem uradowało, gdy mi niedawno swoją pisarską skłonność wyjawiła. Halina z domu Strykowska, a obecnie Grochowska, ma za sobą opublikowane już dwie pozycje prozatorskie: Pokłon (2013) i Poklask (2015). Trzecia pozycja ma się ukazać niebawem (opatrzona tytułem Podniesienie). Wiem to od samej autorki.

Losy życiowe sprawiły, że mieszka obecnie na pięknym Podlasiu, lecz Zieloną Górę zachowała w swojej żywej pamięci. Do jej realiów właśnie dokumentalnie i wspomnieniowo, i wyobraźniowo wraca na kartach tworzonej literatury. I nikt w zasadzie o tym fakcie tu, na miejscu, nie wie, co mnie nieco dziwi. To, co czytelnik szybko zauważy, gdy przeczyta wymienione tytuły, to po pierwsze, niepowierzchowne przywołanie dawnej topografii miasta, nazw ulic, sklepów, wyglądów różnych miejsc i zaułków, także znajomych autorce osób, przygód dziecięcych, koleżanek ze szkoły itp. Wielu ówczesnych wizerunków miasta, ze względu na jego sukcesywną przebudowę, jednak już nie ma. Jej dom rodzinny, a właściwie mieszkanie (na parterze) przy ulicy Moniuszki, w którym bywałem, jeszcze istnieje. Nie tak dawno zajrzałem tam. Te same drzwi, ciemny korytarz, okna wychodzące w stronę skweru. Ale, bagatelka, wszyscy lokatorzy już są inni, nieznani mi, dawni mieszkańcy wyprowadzili się w tym sensie, że poumierali. Zresztą rodzice pisarki Grochowskiej też już nie żyją. To, co zostało, to szczątki dawnego klimatu i nastroju pieczołowicie zaznaczanego w publikowanych opowiadaniach. Na poziomie placu Słowiańskiego, czyli nieco wyżej, pobudowano, wcześniej wyburzając kilka domów, pokaźny gabarytowo hotel „Ruben”, a od południa biegnie ulica Konstytucji 3 Maja. Obecnie przejeżdżam tamtędy co najmniej dwa razy w tygodniu, gdyż robię warzywno-owocowe zakupy na targowisku przy Owocowej. I czasem w stronę domu i jego otoczenia, przedstawionego na kartach prozy rzucam spojrzenie. To po pierwsze. A po drugie. W opowiadaniach Grochowskiej zostało zapisane coś jeszcze, coś niebagatelnego – miniony już klimat życia w PRL-u. Autorka przypomina codzienność tamtego życia, wszystkich egzystencjalnych kłopotów, nieustannego starania się o deficytowe mięso, masło, kawę i inne dobra. Autorka przywołuje kolejkową rzeczywistość, ludzi ustawiających się od wczesnego rana albo nawet już od godzin nocnych, czyli na długo przed otwarciem sklepów, by się zaopatrzyć w potrzebne produkty spożywcze.
Zresztą nie tylko spożywcze, bo i we wszelkie inne, jakiekolwiek produkty nieustannie deficytowe, na zakup których kolejkowe komitety sporządzały dla porządku i ładu zapisy. Znam to wszystko z autopsji. Też godzinami stałem, czekałem na to, co transport dostarczy. Grochowska podpatrzyła świetnie te sprawy, nie pomijając otoczki ideologicznej propagandy i indoktrynacji, która towarzyszyła ludziom w zakładach pracy, w szkole i w kolejkach również. Odzwierciedlały one nastroje społecznie, więc służba bezpieczeństwa owe kolejki regularnie inwigilowała. Myślę, że na ukazaniu tych różnych spraw „zielonogórskich” polega zasługa pisarki.
Pokłon, jak i Poklask wypełniają liczne obrazy i epizody z życia ludzi żyjących w rzeczywistości minionych dekad. Można rzec, iż stronice jej książek są wypełnione kadrami życia, jakby zatrzymanymi na czarno-białej kliszy. Autorka uchwyciła naznaczone piętnem egzystencjalne trudy i szarzyznę, a także strach i respekt przed możliwymi szykanami ze strony władzy. I zarazem opisuje Grochowska nie dające się wymazać ze świadomości okropne doświadczenia wojny pokolenia przybyszy. Książki mają wielu realnych bohaterów: grono pedagogiczne szkoły, uczniów działających w ZMP i ZMS, organizujących apele „ku czci”, pracowników nowo wybudowanego kombinatu, junaków walczących o przodownictwo pracy, matki i ojców próbujących zapewnić lepszy byt swoim rodzinom. Są to sprawy już zasadniczo nieznane młodemu pokoleniu. Trudno tamtą rzeczywistość dziś zrozumieć i sobie wyobrazić, bowiem dziś np. pojęcia „puste półki” lub „ocet i liście laurowe”, przy obfitości wszelakich dóbr i towarów w marketach, brzmią bardzo niedorzecznie. Abstrakcyjnie. A wtedy sprostanie codzienności wiązało się wręcz z heroicznym wysiłkiem. Książki Haliny Grochowskiej mają odbiorców, nie tylko dlatego że przywołują historyczną już rzeczywistość, ale i z tego powodu, że tchną autentyzmem przedstawienia, nacechowanym żywą autorską narracją oraz dialogami. Umiejętnie wplatane są wątki romansowe, które dodają prozie urozmaicającego ją kolorytu.

Czesław Sobkowiak

a 2016 – 3 stycznia2017

  rhttp://tygodniksiedlecki.com/t37937-jestem.jak.brukselka.htm

 
 

Jestem jak brukselka

Siedlce

Tomasz Markiewicz 2017-01-12 12:36:29 liczba odsłon: 2410
Halina Grochowska

Halina Grochowska

Z Haliną Grochowską rozmawia Tomasz Markiewicz

reklama

 
Halina Grochowska – mieszkanka Czepielina (gm. Mordy). Szczęśliwa żona, matka, babcia. Do emerytury pracowała jako inżynier elektryk. Potem napisała dwie książki „Pokłon” i „Poklask” (kończy pisać trzecią). Książki Haliny Grochowskiej to powieści obyczajowe z ukrytymi skrzętnie elementami autobiografii, reportażu i kroniki. „Czytając je, możemy odnieść mylne wrażenie, że zachowania rodziców, małżonków czy dzieci ukazanych w powieściach są nieetyczne. Ale po refleksji przychodzą inne spostrzeżenia. Wiele rzeczy zrozumiemy dopiero po wielu latach” – mówi znawca literatury Łukasz Wawryniuk. – Pani Halino, jak się pisze książki na emeryturze? – Pisze się dobrze. Ja ludzi w moim wieku, którzy zaczynają dopiero swoją przygodę z pisaniem – i to często z dobrym skutkiem – porównuję do brukselki. Ta kapusta warzywna swoje pierwsze owoce wydaje dosyć późno, bo w listopadzie, z nastaniem pierwszych mrozów. Wtedy jest już po sezonie i wszystkie inne warzywa odchodzą w niebyt.– Pisze Pani zwykle wczesnym świtem… – To prawda. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu. Jest mąż, wnuki i gospodarstwo: ogród z prawie hektarowym sadem. Na pisanie wykrawam czas bardzo wcześnie rano. Bywa, że już o godz. 8.00 wstaję od klawiatury, żeby na chwilę odetchnąć i zrobić coś koło domu. Zanim zrobię jedno, drugie i trzecie, okazuje się, że mija kilka godzin i mamy już wieczór. Moje dochody z pisania, jak na razie, są tak niskie, że nie mam prawa żądać od domowników, żeby dali mi święty spokój.– Na spotkaniu autorskim w Bibliotece Pedagogicznej w Siedlcach przytoczyła Pani słowa nieżyjącego już prof. Władysława Bartoszewskiego: „Pisanie książek nie opłaca się, ale warto!”. Dlaczego? Co Pani zyskuje? – Przede wszystkim naturalną zdrową pewność siebie. A jeśli chodzi o inne plusy pisania, zwiększa się biegłość gry w scrabble… A pan gra w scrabble?– Nie. – To taka zabawa w układanie krzyżówek. Trzeba mieć dobrą pamięć, szybko liczyć, dysponować dużym zasobem słów i w sposób biegły z tego zasobu korzystać. Podczas pisania tę biegłość się rozwija. Ja, proszę pana, mam już 65 lat i to, o czym mówimy, jest odsunięciem w czasie problemów z pamięcią i percepcją. Sobotnie i niedzielne granie w scrabble to u mnie w domu małżeński rytuał. Prowadzę bardzo gruby brulion i zapisywane w nim wyniki wskazują na to, że coraz częściej udaje mi się wygrywać.– Jak się Pani uczyła warsztatu pisarskiego? – Nie mam żadnego warsztatu. Piszę szczerze, z sercem, spontanicznie. Każdy fragment napisanej prozy czytam kilka razy i wyrzucam niepotrzebne słowa. Nauczyłam się tego w pracy. Całe swoje zawodowe życie zajmowałam się obwodami i sieciami elektrycznymi, układami maszyn. Zdarzało mi się pisać sprawozdania z awarii urządzeń albo zasady działania styczników i musiałam zrobić to w taki sposób, żeby każdy zrozumiał. Podstawą jest zwięzłość. Przeczytałam gdzieś, że w Anglii przy nauce języka uczniom zadawany jest temat do opracowania oraz liczba słów, jakiej mogą użyć. Mnie na przykład zdarza się pisać w punktach. Kiedyś, gdy opisywałam silnik szeregowy, wymieniając jego wady i zalety, robiłam podobnie. I ten nawyk mi pozostał.-Wiem, że pisanie jest dla Pani pewnego rodzaju psychoterapią albo – inaczej – odreagowaniem trudnego dzieciństwa. Autorzy czasem nieświadomie powtarzają lub powielają w swoich książkach podobne postacie, cechy bądź zachowania. Zauważyła Pani u siebie coś podobnego? – A wie pan, że tak… W obu moich powieściach pozytywny bohater ma oszpeconą twarz. Dopiero niedawno z pomocą koleżanki psychoterapeutki doszłam do tego, skąd to się wzięło. Jedna z moich bardzo bliskich osób miała oszpecenie na twarzy, które trzeba było operacyjnie usunąć.

– Jakie sceny i wątki sprawiają Pani największą trudność przy pisaniu?

– Erotyczne. Zaczynam powoli je wprowadzać, ale one są najtrudniejsze. Wymagają odwagi, taktu, delikatności, wyobraźni. Ważna jest również oryginalność opisu, bo przecież wszystko na ten temat na świecie już wymyślono. W moim wieku mogę sobie pozwolić na odwagę, bo jeśli mój opis będzie ciekawszy i ktoś będzie podejrzewał autorkę o wyuzdanie, to nie jestem w końcu dwudziestoletnią panienką i nie grozi mi to, że chłopcy nie będą się garnąć do żeniaczki.

– Kiedy patrzy Pani wstecz na swoje życie, to z poczuciem, że układało się ono tak, jakby sobie Pani życzyła?

– Nie. Było mnóstwo ostrych zakrętów. Kilka razy widziałam przed sobą mur i nie wiedziałam, czy go w ogóle pokonam. Bywały sytuacje beznadziejne. Dlatego tak bardzo ważne jest, żeby w życiu przestrzegać pewnych zasad. Jeżeli dzieje się coś bardzo złego i nie wiem, co mam dalej robić, to pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi: „Zadbaj o siebie, zadbaj o swój organizm”. Jeżeli jest zdrowy rozsądek i jasny umysł, to wyjście z problemu również się znajdzie. Najgorsza jest szamotanina. Kiedy chce się zapalić, wypić, zrobić coś destrukcyjnego. To pierwsze, na co ludzie mają ochotę, i wtedy przegrywają. Idą na dno